Mam ,,świeże" babeczki. Oto one:
,,Lato"
,,Szafirowy ogród"
,,Złoty kapelusz"
,,Motyle"
Pisałam już wcześniej, że nazbierało mi się zaległości oraz innych ,,powinności" blogowych.
Dlatego będę dozować wiadomości. Na początek:
otóż szczęście znowu mi dopisało podczas losowania i tak oto stałam się posiadaczką
ślicznych kropek, tasiemek oraz metalowej puszki .
które to przyleciały do mnie z bloga:
Zapraszam do odwiedzenia tego miejsca, gdzie do obejrzenia znajdziecie cudowne, przeróżne ,,szyjątka".
Moje kropki jeszcze leżą i czekają na pomysł, a przede wszystkim na mój czas.
Może uszyję
coś podobnego. Bardzo mi się podoba, no i oczywiście przyda się jak najbardziej podczas moich szaleństw w kuchni. Czasem wpadam na nagły pomysł, ze jednak coś upichcę, nieczęsto bo nie często ale jednak czasem się to zdarza.
Ostatnio nawet upiekłam ciasto, he he...W środku tygodnia, i to bez okazji! Tzn. okazja jakby była tylko nie z tych , że świętujemy coś, albo kogoś gościmy.
Trzeba było zużyć jaja wiejskie w liczbie 10 sztuk, gdyż nie było na nie ani chętnych, ani pomysłu na inne ich wykorzystanie. A miałam podejrzenie, że jeśli jeszcze trochę poleżą, to coś się z nich wykluje i zacznie ćwierkać...
I tak przy okazji- nie mogę się nadziwić jednej rzeczy. Jak to jest?....
Kiedy zabieram się do takiego nieplanowanego ciasta, robię wszystko ,,na odpier...l", bo czasu nie mam przecież, a że nie spodziewam się gości to mi specjalnie jakoś nie zależy jak wyjdzie i czy w ogóle wyjdzie. Sypię składniki niemal na oko, ucieram zdecydowanie za krótko,...,,4 łyżki oleju''...kto by tam łyżkę brudził- leję z butelki. Po drodze stwierdzam, że nie mam proszku do pieczenia, więc znajduję na dnie szuflady jakieś wymięte stare torebki z resztkami specyfiku, pewnie będzie za mało, pewnie już wywietrzał, może nawet jest przeterminowany...? ale przecież mi nie zależy za bardzo...kto by to sprawdzał...piekarnik się przecież już grzeje....
Wylewam płynny biszkopt do formy, po drodze widzę grudki mąki (kto by się bawił w przesiewanie), wrzucam na wierzch truskawki. Dobrze,że chociaż ogonki poobrywałam...No i opłukane były....
Oczywiście ciasto było za rzadkie, wiec zanim wstawiłam do piekarnika wszystkie już były na dnie.
Co tam, najwyżej ciasto będzie ,,do góry nogami"- czyli, że spód będzie wierzchem, i odwrotnie, wiadomo.
No to wstawiam do piekarnika. Biorę się za zmywanie i uprzątnięcie pobojowiska. Po 10 minutach zauważam, że nie podkręciłam temperatury. O żesz...! Ale co tam, przecież mi nie zależy specjalnie...
Po kolejnych 10 minutach w kuchni zaczyna pachnieć tak, że stwierdzam już na sto procent, iż jaja nie były nieświeże. Pachnie jak z najlepszej cukierni, słowo daję.
Jeszcze 5 minut i wciągam mój wypiek . Piękny. Pachnący, żółciutki jakby ktoś kurkumy dosypał. I WYSOKI jak nigdy. Szczególnie jak mi zależy i staram się jak nie wiem co- nie wyrośnie taki. Albo opadnie na środku, albo się podpali od spodu. Albo przypali z wierzchu.
Ale ten...nie...ten jest IDEALNY.
Ściślej mówiąc to był. Wykończyliśmy go w dwa dni.
Zostało tylko wspomnienie....